CYFROWY ŚWIAT A NASZE DZIECI

Bardzo ciekawy artykuł ze strony www.polityka.pl
 
Czy powinniśmy chronić dzieci przed cyfrowym światem?
        
W powszechnym przekonaniu cyfrowe urządzenia to postęp i przejaw nowoczesności. Wielu rodziców kupuje swoim kilkulatkom komputery, wierząc, że ta inwestycja zwiększy ich szanse na edukacyjny sukces. Jednocześnie w ostatnich latach pojawiają się coraz częściej głosy ostrzegające przed zbyt wczesnym i zbyt intensywnym kontaktem z cyfrowym światem. W 2008 r. ukazała się książka Gary’ego Smalla i Gigi Vorgan „iMózg”, w 2010 r. „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg” Nicholasa Carra, a w 2012 r. „Cyfrowa demencja” niemieckiego psychiatry Manfreda Spitzera. Przesłanie płynące ze wszystkich tych głośnych publikacji jest podobne: intensywny kontakt z nowymi technologiami skutkuje znacznymi zmianami w sieci mózgowych połączeń. Dla rodziców i nauczycieli kluczowe znaczenie ma pytanie, czy są to pożądane zmiany? Czy mózgi dzisiejszych nastolatków są lepsze niż mózgi ich rodziców? Zwolennicy cyfrowego świata reagują na wszelkie ostrzeżenia często bardzo emocjonalnie. Bez zastanowienia odrzucają nie tylko tezy, ale również wyniki przytaczanych badań.

O specyfice mózgu 6-latka

Ponieważ do dyskusji na temat komputerów i internetu coraz częściej włączają się badacze mózgu, wyrobienie sobie własnego zdania wymaga wiedzy z dziedziny neurobiologii. Bez niej nie można zweryfikować przywołanych argumentów i odpowiedzieć na pytanie, czy komputery wspierają rozwój dzieci, czy raczej go zaburzają. Dzięki metodom neuroobrazowania możemy dziś nieinwazyjnie zaglądać do pracującego mózgu i obserwować, które struktury aktywizują się np. podczas czytania określonego tekstu, odliczania co trzy, rozwiązywania zadań matematycznych, nauki angielskich słówek czy słuchania ulubionej lub denerwującej nas muzyki. Nowe narzędzia spowodowały bezprecedensowe przyspieszenie rozwoju neuronauk. Dziś o mózgu wiemy znacznie więcej niż przed dwudziestu laty. Od nas zależy, czy będziemy chcieli tę wiedzę wykorzystać.
W publikacjach neurobiologów bardzo często pojawiającym się terminem jest neuroplastyczność. Pojęcie to oznacza, że struktura mózgu zależna jest od naszych doświadczeń i aktywności. Tu nic nie jest dane raz na zawsze, dlatego wielu badaczy przyrównuje mózg do wiecznego placu budowy. Struktura sieci neuronalnej i komórek glejowych dostosowuje się do bieżących potrzeb właściciela. Intensywnie używane połączenia są rozbudowywane, a te niewykorzystywane stopniowo osłabiane i w końcu usuwane. Neurobiolodzy mówią tu o regule „Używaj lub wyrzuć!”. Szczególnie duży wpływ na strukturę mózgu ma to wszystko, czemu poświęcamy dużo czasu.
W wieku około 6, 7 lat w płatach czołowych dzieci występuje największa liczba połączeń neuronalnych. Nigdy później, nawet u najwybitniejszych jednostek, nie będzie ich więcej. Natura, tak szczodrze obdarowując maluchy, umożliwia im pójście różnymi drogami. W zależności od tego, co będą robić i jakie próby podejmować, określone połączenia będą rozbudowywane. Co ciekawe, liczy się zarówno to, co dzieci będą robić, jak również to, czego nie zrobią. W płatach czołowych aktywnego dziecka, które jest intensywnie stymulowane, zachowanych zostaje dużo więcej połączeń neuronalnych niż w mózgu dziecka, które jest bierne lub robi wciąż to samo.

Jak dziecko poznaje świat

Maria Montessori, włoska lekarka, twórczyni systemu wychowawczego kładącego nacisk na rozwój dzieci, mówiła, że ręka jest instrumentem mózgu. Choć o rozwoju dzieci wiemy coraz więcej, to paradoksalnie coraz bardziej zapominamy o tym, że poznają one swoje otoczenie poprzez działanie. Kluczową rolę odgrywa tu związek między percepcją i motoryką. Prof. Marta Bogdanowicz, psycholog dziecięcy kliniczny (założycielka Polskiego Towarzystwa Dysleksji), mówi nawet o sprzężeniu zwrotnym. Rozwój dzieci wymaga gry między odbieraniem bodźców i ich własną aktywnością. Dlatego dzieciom nie wystarcza samo oglądanie nowych rzeczy; wszystkiego chcą dotknąć, posmakować, rozłożyć na czynniki pierwsze, sprawdzić, jak działa.
Zdaniem amerykańskiego biofizyka Hermana Epsteina można wyróżnić pięć dróg prowadzących do mózgu – każda z nich to jeden zmysł; każdy zmysł zaś ma w mózgu odrębną reprezentację. W świecie realnym bodźce mają charakter złożony, psychologowie mówią nawet o ich kompozycjach. Poznawanie realnego świata w naturalny sposób rozwija zatem cały mózg, a struktury neuronalne odpowiadające poszczególnym zmysłom uczą się ze sobą współpracować. Gdy dziecko widzi nowe obiekty, słyszy wydawane przez nie odgłosy, dotyka ich i nimi manipuluje, w jego mózgu aktywnych jest wiele różnych struktur. Ponieważ są one aktywowane w tym samym czasie, powstaje między nimi sieć wzajemnych powiązań. Ich ilość i jakość decyduje o sprawności mózgu. Dlatego wszyscy rodzice i nauczyciele powinni wiedzieć, jak ważne jest wielozmysłowe poznawanie świata. Wszelkie ograniczanie rodzaju dochodzących do mózgu bodźców – a tak dzieje się wtedy, gdy dzieci długie godziny poświęcają na gry komputerowe czy surfowanie w internecie – przenosi się na strukturę sieci neuronalnej i uniemożliwia rozwój tych części mózgu, które odpowiadają niewykorzystywanym zmysłom. Zdaniem niemieckiego neurobiologa prof. Geralda Hüthera bogate dziecko to dziecko bogate w doświadczenia umożliwiające wielomodalne, tzn. wielozmysłowe, poznawanie świata.

Dlaczego dziecko powinno chodzić po krawężnikach

Wszyscy wiemy, że mózgi dzieci najintensywniej rozwijają się w pierwszych latach życia. Jednak wielu rodziców nie potrafi wyciągnąć z tej wiedzy odpowiednich wniosków. Gdy dzieci zaczynają chodzić, opieka nad nimi staje się wyjątkowo męcząca. Wybawieniem dla wielu mam staje się wtedy kojec i bajki w telewizji. Jednak takie ograniczenie pola eksploracji, aktywności i rodzaju bodźców ma ogromny wpływ na rozwój struktur neuronalnych. Najwięcej nowych połączeń powstaje wtedy, gdy dziecko może wykorzystać to, co już potrafi, i zbierać nowe doświadczenia. Maluch, który umie już chodzić, powinien móc intensywnie ćwiczyć tę umiejętność, a nie siedzieć w kojcu. Każde nowe doświadczenie to nowe połączenie mózgowe.
Najbliższym polem doświadczalnym jest mieszkanie. Ale prawdziwe bogactwo nowych wrażeń czeka na podwórku, w parku czy w lesie. Dziś nie doceniamy wagi najbardziej banalnych zabaw, jak np. chodzenie po krawężnikach i przewróconych drzewach czy wrzucanie do wody kamieni, patyków, szyszek. W mózgu dziecka spędzającego w ten sposób czas aktywne są wszelkie zmysły, a to oznacza rozwój całego mózgu, w tym odpowiedzialnej za recepcję kory somatosensorycznej i sterującej ruchem kory ruchowej. Takiej możliwości nie dają nawet najlepsze programy telewizyjne czy gry komputerowe.
Mózg dziecka potrzebuje również intensywnych relacji z innymi osobami. Ani telewizja, ani komputery nie zastąpią rozmów z opiekunami czy innymi dziećmi ani wspólnego czytania książek. Ważne jest nie samo bycie z dzieckiem, ale dawanie mu pełnej uwagi i wchodzenie z nim w interakcje. U dziecka, które nieustannie poznaje coś nowego i ma możliwość aktywnego eksplorowania świata, można mówić o harmonijnym rozwoju percepcji i motoryki, a także zachodzącego między nimi sprzężenia zwrotnego.
W trakcie rozwoju percepcja tworzy fundament dla działania i jest podstawą jego planowania. Działanie zaś dostarcza informacji zwrotnej i pozwala na zweryfikowanie poprawności odbioru. Dlatego brak aktywności upośledza również percepcję. Wszelkie ograniczanie aktywności kilkulatków ma negatywny wpływ na ich rozwój. To dlatego tak ważny jest wiek, w jakim dzieci zaczynają używać cyfrowych urządzeń. Zbyt wczesny kontakt skraca czas przeznaczony na aktywności tworzące niezbędne w dalszym rozwoju mózgowe połączenia.

Co ma dysleksja do zabaw na trzepaku

Rodzice dzieci mających szkolne problemy coraz częściej słyszą, że ich dzieci są „niezintegrowane”. To pewien skrót myślowy, oznaczający brak integracji sensorycznej. Może ona objawiać się na różne sposoby, jednym z częściej spotykanych skutków są takie dysfunkcje jak: dysleksja, dysgrafia czy dysortografia. Prof. Marta Bogdanowicz podkreśla, że złożone funkcje percepcyjno-motoryczne, takie jak pisanie czy czytanie, mogą powstać jedynie na bazie prostszych. Gdy nie ma odpowiedniego fundamentu, trudno o szkolne sukcesy.
Badania neurobiologów potwierdzają to, co od dawna głoszą konstruktywiści. W mózgu wszystko dzieje się stopniowo, wiedza i umiejętności mają swoją architekturę, a kluczem do sukcesu są połączenia neuronalne i synchronizacja ich działania, za którą w mózgu odpowiadają komórki glejowe. Struktury, które są pobudzane w tym samym czasie, tworzą uprzywilejowane obwody obiegu informacji. Im bardziej złożona aktywność, tym więcej czasu potrzeba na jej synchronizację. Początkowo małemu dziecku dużą trudność sprawia kopnięcie piłki. Każda kolejna próba sprawia, że mózg tworzy odpowiednie połączenia, które umożliwiają współpracę oczu i nóg. Dzięki temu kolejne kopnięcia są coraz bardziej precyzyjne. Ale integracja percepcyjno-motoryczna to dużo więcej niż tylko koordynacja wzrokowo-ruchowa. Mózg dobrze zintegrowanego dziecka potrafi jednocześnie przetwarzać bodźce wzrokowe, słuchowe, dotykowe, kinestetyczne, ruchowe i węchowe. Aby się tego nauczyć, dziecko musi podejmować różnego typu aktywności.
Psychologowie wyróżniają trzy układy sensoryczne: dotykowy, przedsionkowy i proprioceptywny. Ich omówienie przekracza ramy artykułu, warto jednak wspomnieć, że prawidłowy rozwój układu przedsionkowego wymaga koordynacji pracy oczu, głowy i ciała.
Dlatego dzieci powinny chodzić po wąskich murkach, krawężnikach lub po równoważni, bujać się na huśtawkach i kręcić na karuzelach, powinny stawać na rękach, robić gwiazdy i wisieć na drabinkach lub trzepakach głową w dół. Wszystko to jest niezmiernie ważne i rozwija struktury mózgowe potrzebne do rozwiązywania bardziej złożonych zadań. Kiedyś wszystkie te czynności należały do repertuaru podwórkowych zabaw, dziś jest inaczej. Wymienione aktywności nie tylko rozwijają integrację percepcyjno-motoryczną, ale również tak przydatną na lekcjach matematyki wyobraźnię przestrzenną.

Dlaczego dziecko powinno wiązać sznurowadła

Rodzice zadają sobie coraz więcej trudu, by jak najlepiej przygotować dzieci do wymagań szkoły. Większość kilkulatków ma dostęp do komputerów i innych cyfrowych gadżetów. Jak pokazują wyniki badań przeprowadzonych trzy lata temu wśród 2,2 tys. matek dzieci poniżej piątego roku życia, obecnie więcej dzieci umie grać w gry komputerowe i obsługiwać różne aplikacje w telefonach komórkowych, niż jeździć na rowerze. 75 proc. maluchów potrafi sprawnie posługiwać się myszką komputerową, ale jedynie 9 proc. umie zawiązać sznurowadła. Wiele osób nie widzi w tym niczego złego, uważając, że świat idzie naprzód, a dzieci się do tych zmian dostosowują. Jednak z punktu widzenia mózgu dane te powinny być sygnałem alarmowym. Wiązanie butów wyrabia nie tylko sprawność dłoni, a więc małą motorykę, ale tworzy również podstawę dla innych bardziej złożonych sprawności. Jest niejako etapem rozwoju integracji percepcyjno-motorycznej, bez której trudno opanować np. sprawność pisania.
Bezkrytyczni zwolennicy nowych technologii twierdzą, że w świecie cyfrowych mediów pisanie ręką nie jest nam już do niczego potrzebne. Po co dzieci mają się męczyć, przecież po to wymyślono komputery, żeby ułatwiały nam życie. Jednak badania przeprowadzone na studentach amerykańskich uczelni pokazują, że studenci robiący w czasie wykładów odręczne notatki zapamiętują z nich dużo więcej niż osoby wykorzystujące do tego celu laptopy czy tablety.
Żeby wyjaśnić, dlaczego nie powinniśmy uławiać dzieciom pracy, trzeba wrócić do neurobiologicznych mechanizmów pracy mózgu. Proces uczenia się polega na zmianie siły połączeń synaptycznych pomiędzy neuronami i na tworzeniu nowych obwodów obiegu informacji. Zmiany te zachodzą dzięki podejmowanym aktywnościom. Dziecko uczące się pisać ręką musi wykonać odpowiednią pracę, podczas której aktywna jest nie tylko dłoń, ale i inne części ciała. Maluchy pisząc, wciąż szukają optymalnej pozycji ciała i mamroczą pod nosem zapisywane litery. Dzięki temu nauka pisania aktywizuje w ich mózgach wiele różnych struktur odpowiadających różnym zmysłom. Ponieważ wszystkie bodźce przetwarzane są jednocześnie, pisanie z jednej strony wymaga określonego poziomu integracji percepcyjno-motorycznej, a z drugiej – dalej ją rozwija. Efektem pracy włożonej w naukę pisania są nowe połączenia neuronalne pomiędzy różnymi ośrodkami korowymi i silniejsze synapsy należące do już istniejących szlaków. Te połączenia będą potem wykorzystywane podczas wykonywania wielu różnych aktywności.
Podsuwanie różnego typu „ułatwiaczy” nauki zabiera ich mózgom szansę nauczenia się czegoś nowego. Dlatego głównym zadaniem rodziców i nauczycieli powinno być tworzenie dzieciom warunków do samodzielnego pokonywania trudności i wykonania przez nie pracy, której efektem jest zmiana architektury ich mózgów. Na tym właśnie polega proces uczenia się. Samodzielne pisanie zdań wymaga dużo większej aktywności niż klikanie w klawisze komputera. Chcąc ułatwić dzieciom naukę pisania, w rzeczywistości zabieramy ich mózgom okazję do wykonania pracy, której efektem jest tworzenie niezmiernie ważnych dla dalszego rozwoju połączeń neuronalnych.
Rozwój wymaga opanowania prostych reakcji motorycznych i stopniowego przechodzenia do coraz bardziej złożonych. Gdy dziecko, rozpoczynając naukę szkolną, ma problemy z pisaniem czy czytaniem, może to być spowodowane brakiem odpowiednich doświadczeń, które powinny tworzyć fundament dla sprawności rozwijanych w szkole.

Ile czasu dzieci powinny spędzać w sieci

W wydanej w 1964 r. książce „Zrozumieć media. Przedłużenie człowieka” Marshall McLuhan sformułował rewolucyjną tezę, że „Środek przekazu sam jest przekazem”. Zdaniem McLuhana każde nowe medium nas zmienia. Tezę tę rozwinął Nicolas Carr we wspomnianej już książce „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”. Carr nie neguje zalet sieci, wprost przeciwnie, podkreśla, jak bardzo ułatwia i przyspiesza pracę. Internet określa nawet jako prawdziwą ucztę, która jest tak spektakularna, że usypia naszą czujność. „Ekran komputera odsuwa na bok nasze wątpliwości za pomocą licznych korzyści i udogodnień. Jest naszym sługą – tak bardzo uniżonym, że nietaktem byłoby wspomnieć, że jest także naszym władcą”, pisze Carr.
Gdy siadam do pracy i włączam komputer, żeby pisać artykuł, najpierw sprawdzam pocztę, potem wiadomości na jednym z serwisów informacyjnych, zaglądam też do fejsbuka i na platformę Moodle. Muszę się przy tym mocno pilnować, żeby nie przekroczyć założonego limitu. Niestety, nie zawsze się to udaje. Nie jestem wyjątkiem. Badania pokazują, że studenci wykorzystujący do nauki komputery z dostępem do internetu są dużo mniej efektywni i na surfowanie po sieci tracą około 30 proc. czasu przeznaczonego na pracę. Wiele osób deklaruje również, że wieczorami spędzają dużo więcej czasu w portalach społecznościowych, niż planowali. Nowe technologie działają jak narkotyk nie tylko na dzieci, również od dorosłych wymagają ogromnej samodyscypliny. Nie negując faktu, że komputery przynoszą nam ogromne korzyści, warto zadać pytanie, czy dysponując nimi, mamy więcej czy mniej wolnego czasu?
Nicolas Carr zauważył, że w ostatnich latach zmienił się nie tylko sposób jego pracy, ale również myślenia. Kiedyś lubił czytać długie artykuły i książki, dziś taka pogłębiona lektura go męczy, musi się zmuszać do tego, by nie przeskakiwać do kolejnych akapitów. „Zaczynam się dekoncentrować po stronie lub dwóch. Robię się niespokojny, gubię wątek, rozglądam się za czymś innym do zrobienia. Mam wrażenie, że za każdym razem muszę na siłę kierować swoją niepokorną uwagę z powrotem na tekst”. Z rozmów, jakie Carr przeprowadził ze swoimi znajomymi, wynika, że nie tylko on stracił zdolność głębokiej lektury. Za dobrodziejstwo szybkiego i łatwego dostępu do informacji wszyscy musimy zapłacić określoną cenę. Długie godziny spędzone przed monitorami zmieniają strukturę sieci neuronalnej i, co za tym idzie, kształtują nasz sposób myślenia. Dogłębne i uporządkowane linearne przetwarzanie informacji zostaje zastąpione przez przetwarzanie równoległe, cechujące się chaotycznym i powierzchownym skakaniem po informacjach. Czytelnik książek musiał wykazać się cierpliwością, cechą czytelnika zasobów sieci jest niecierpliwość. Wiele wskazuje na to, że to właśnie internet najsilniej wpływa na zmianę naszego sposobu myślenia.
W ostatniej edycji badania PISA (międzynarodowy system testów) uczniowie mieli odpowiedzieć na pytanie, ile czasu spędzają w sieci. W prasowych komentarzach można było znaleźć informacje, że najlepiej uczą się osoby, które z umiarem korzystają z internetu. Co ciekawe, „z umiarem” oznacza w tym przypadku od 2 do 4 godzin dziennie. Z osób biorących udział w badaniu średnio co druga (53 proc. chłopców i 44 proc. dziewcząt) spędza w internecie powyżej dwóch godzin dziennie, a co piąta powyżej czterech. Łatwo można wyliczyć, że po odjęciu czasu przeznaczonego na sen, szkołę, naukę w domu, posiłki, dbanie o higienę i inne codzienne obowiązki, czasu wolnego 15-latkom nie zostaje zbyt wiele. Jeśli ktoś każdego dnia spędza dwie lub więcej godzin, surfując po internecie, to w tym czasie nie uprawia sportu, nie czyta książek, nie chodzi do kina, nie spotyka się z przyjaciółmi i nie robi wielu innych rzeczy, które jeszcze 20 lat temu robili jego rówieśnicy. Ta zmiana sposobu spędzania czasu przekłada się na inną strukturę mózgu.
Podczas surfowania po internecie w mózgach użytkowników rozwijają się określone struktury mózgowe, przede wszystkim te przetwarzające bodźce wzrokowe i słuchowe. Pokolenie tzw. sieciaków ma świetny refleks, bardzo szybko wyszukuje informacje na stonach internetowych i błyskawicznie potrafi oceniać ich przydatność. Dzisiejsze nastolatki są też zdolne do multitaskingu, co oznacza, że potrafią robić kilka rzeczy jednocześnie. Autorzy książki „iMózg” twierdzą, że jednym z największych problemów pokolenia cyfrowych tubylców są słabiej rozwinięte kompetencje społeczne. Przeciętny 40-latek, obserwując twarze różnych osób, bez zastanowienia rozpoznaje ich uczucia. Dzisiejszym nastolatkom coraz częściej sprawia to dużą trudność. A trzeba pamiętać, że prawidłowe odczytywanie nastroju drugiej osoby jest warunkiem empatii, bez której nie można nawiązać prawidłowych relacji z innymi ludźmi.

Po co komputer w domu, po co w szkole

Skutki wielogodzinnego kontaktu z nowymi technologiami inaczej wyglądają u osób, których mózgi zostały ukształtowane w świecie bez nowych technologii, a inaczej u dzieci, których mózgi dopiero się rozwijają. Nawet najlepsze programy edukacyjne nie zapewnią integracji struktur odpowiadających różnym zmysłom, jeśli dziecko będzie spędzać całe popołudnia, siedząc w pokoju przed komputerem. Rodzice często sądzą, że powinni uważać na jakość gier komputerowych, w jakie grają ich dzieci. Rzeczywiście, wiele gier to propagujące przemoc typowe strzelanki. Jednak problem z nowymi technologiami jest dużo poważniejszy. Chodzi przede wszystkim o to, by w tzw. fazach wrażliwych dzieci miały odpowiednio dużo czasu na aktywność, którą my dorośli często określamy jako beztroskie zabawy. W rzeczywistości jest to praca, bez której mózg nie może rozwinąć określonych struktur i osiągnąć szkolnej dojrzałości.
Chcąc przygotować malucha do podjęcia szkolnych obowiązków, należy mu zapewnić urozmaicone doświadczenia. Ponieważ każdy z nas ma w mózgu około 100 mld neuronów, a liczba połączeń między nimi to 10 do potęgi 15, a nawet do potęgi 16, nie sposób ustalić, która aktywność prowadzi do powstania określonych połączeń.
Wiele szkolnych problemów wynika stąd, że zgodnie z logiką podstawy programowej nauczyciele przyjmują założenie, że wszystkie dzieci w tym samym czasie są gotowe do operowania abstrakcjami. Skutkiem tego zbyt szybko odchodzi się od operacji na konkretach. To poważny błąd! Każdy mózg jest inny, bo każdy uczeń ma inne doświadczenia. Dlatego nie można z góry określić, kiedy uczniowie są gotowi do operowania abstrakcjami. Trzeba też pamiętać, że nawet najtęższe umysły nie rezygnują całkowicie z pomocy konkretów. Przykładem może tu być historia odkrycia zagadki ludzkiego DNA. Zanim brytyjscy badacze Francis Crik i James Watson poznali właściwy kształt helisy, w swoim laboratorium przez półtora roku tworzyli konstrukcję z drutów i metalowych blaszek odpowiadających czterem nukleotydom tworzącym kwas nukleinowy. Droga do odkrycia struktury DNA wiodła poprzez kolejne próby coraz to innego łączenia nukleotydów i niekończące się dyskusje. Crik i Watson dokonali jednego z największych odkryć, operując konkretami, uczniom w szkole mają wystarczyć słowa i ilustracje. Badacze mózgu twierdzą, że definicje i opisy to najtrudniejszy sposób poznawania rzeczywistości. Zupełnie inne struktury aktywne są podczas czytania tekstu czy oglądania ilustracji, a inne wtedy, gdy uczniowie mają możliwość samodzielnego i aktywnego operowania konkretami. Intuicyjnie czuło to wielu reformatorów edukacji, w tym Maria Montessori. Dziś, gdy potwierdzają to badania mózgu, nie ma powodu byśmy wciąż powtarzali stare błędy.
Szkoła bez wątpienia powinna przygotować młodych ludzi do korzystania z nowych technologii, ale samo zastosowanie komputerów i internetu nie jest jeszcze żadną innowacją. Z ich pomocą można również robić ultrakonserwatywne lekcje. Wykorzystanie ogromnego potencjału tkwiącego w nowych technologiach wymaga prawdziwej reformy systemu edukacji, polegającej na odejściu od tzw. szkoły transmisyjnej, w której uczniowie są jedynie biernymi odbiorcami podawanej im wiedzy. Wykorzystując komputery, telefony komórkowe czy inne cyfrowe gadżety, uczniowie mogą stać się aktywnymi twórcami. Zamiast uzupełniać luki w zeszytach ćwiczeń mogą sami tworzyć materiały edukacyjne. To, ile nowych treści zostanie zapamiętanych, zależy od głębokości przetwarzania informacji. Nowe technologie mogą naprawdę zmienić obecny system edukacyjny. Nie chodzi o to, by każdego ucznia w klasie posadzić przed własnym komputerem, ale o to, by nauczyć się łączenia zalet cyfrowego świata z naturalnym poznawaniem realnego. W dobrej szkole powinny być i komputery, i laboratoria oraz sale warsztatowe, bo świat cyfrowy nigdy nie zastąpi operowania konkretami, tak jak wpatrywanie się w ekran nie może zastąpić aktywności w realnym świecie. Nowe technologie mają ogromny potencjał i można sobie wyobrazić, że niedługo powstaną materiały edukacyjne nowej generacji, które uwzględnią wiedzę o funkcjonowaniu mózgu i rozwojowe potrzeby dzieci.
Ewolucja mózgów gatunku homo sapiens przyspieszyła, gdy nasi przodkowie zaczęli używać narzędzi. Jednak żadne z dotychczas stosowanych nie zmieniło naszego sposobu myślenia i naszych mózgów w tak radykalny sposób jak komputery i internet. Aby mądrze korzystać z dobrodziejstw cyfrowego świata, musimy zdawać sobie sprawę z tego sprzężenia zwrotnego i pamiętać, że las mieszany jest zawsze lepszy niż nawet najlepsza monokultura.
***
Między Carrem a umiarem
Czy sieć nas ogłupia? Z całym szacunkiem, ale tak” – twierdzi Nicholas Carr, publicysta, badacz, autor bestseleru „Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg”, który w 2012 r. zainicjował bodaj najgorętszą do tej pory dyskusję wokół internetu. Sieć kusi, uzależnia, zaspokaja niemal wszystkie potrzeby, czasem więzi, i zniechęca do życia poza nią – to wiemy.
Carr poszedł jednak krok dalej. Badacz starał się wykazać, że internet ma większą moc, niż przypuszczaliśmy, bo oddziałuje na podstawowe funkcje poznawcze człowieka: myślenie, uwagę i pamięć. Ogromnej liczby informacji, które płyną z sieci, ludzki umysł nie jest w stanie przetworzyć. Nadmiar bodźców nie sprzyja głębszej refleksji, trudniej nam się skoncentrować, szybciej się męczymy, nudzimy i tracimy cierpliwość. Coraz częściej ulegamy też złudzeniu, że sieć wszystko za nas zapamięta i przechowa wspomnienia. W konsekwencji więc, zdając się na roboczą pamięć towarzyszących nam bez przerwy urządzeń, oduczamy się analizy i tzw. głębokiej lektury. Równocześnie obciążamy mózg często zbędnymi informacjami. Co gorsza, przekonuje Carr, zgubnym działaniom internetu poddawani są nie tylko najmłodsi, ale wszyscy użytkownicy sieci bez wyjątku.
Książka Carra wzięła się z obserwacji – badacz złapał się na tym, że już po chwili czytania dowolnego tekstu ma ochotę sięgnąć po telefon, sprawdzić maila, przejrzeć sieć. Internet rozprasza i właśnie takiego modelu zachowania uczy – zamiast skupić się na jednej sprawie sami szukamy dystraktorów, nowych bodźców, oczekujemy natychmiastowej gratyfikacji. Naszą zmorą staje się presja wielozadaniowości – musimy działać jak najlepszy komputerowy program, wielotorowo, na kilku polach naraz.
Jak się uchronić? Jedyny ratunek – powiada Carr – to zdanie sobie sprawy z zagrożeń i strat, jakie ponosimy, jeśli wystawiamy się na działanie internetu bez minimum samokontroli. „Obyśmy nie weszli miękko w przyszłość, jaką piszą dla nas inżynierowie i programiści” – podsumowuje autor.
Wnioski Carra nie spodobały się niektórym badaczom i użytkownikom sieci. Oponenci są zdania, że internet nie wpływa na nasze funkcje poznawcze, a jedynie obnaża ich naturalne słabości. Więcej, uważają, że nic tak nie gimnastykuje mózgu jak sieć, która stymuluje go bardziej niż jakakolwiek inna forma aktywności. Po drugie, argumentują, że nawet jeśli chłoniemy sporo niepotrzebnych informacji, to świadczy to nie tyle – jak chciałby Carr – o chronicznej dekoncentracji, ile przede wszystkim o zdolnościach przystosowawczych umysłu, jego elastyczności, złożoności ludzkiej percepcji. Po trzecie wreszcie, wytykają, że idąc tropem Carra, można by twierdzić, iż każde medium czegoś nas pozbawia i zwalnia z jakichś wysiłków. Choćby książki, które odciążają pamięć od setek lat. Albo radio i telewizja, które dostarczają głównie łatwej rozrywki. Cały zatem technologiczny dorobek ludzkości, wszelkie udogodnienia, należałoby uznać za zbyteczny komfort i bezwzględnie odrzucić.
Tymczasem złoty środek leży pewnie gdzieś pomiędzy defetyzmem Carra a entuzjazmem obrońców sieci. Umiar – oto wyzwanie współczesności.

Aleksandra Żelazińska





 

Etykiety: